Poza kilkoma bezowocnymi bitwami z Redditem i przyglądaniu się opcjom automatyzacji postów na korporacyjnych social media - robiłem też coś dla Herbsmana.
Niedługo pojawią się kolejne zapiski z doświadczeń, tym razem dotyczące Kanny, czyli Sceletium Tortuosum. Właśnie redaguję przetłumaczone już trip raporty.
Najczęściej czytanym artykułem na moim blogu jest właśnie ten, zatytułowany:
"Kanna - historia, dawkowanie i efekty."
Biorąc pod uwagę, że na anglojęzycznych stronach internetowych Kanna przedstawiana jest jako "legalne MDMA" to szczerze mnie to nie dziwi. Nawet w trip raportach takie skojarzenia się pojawiają:
"Inny, wyraźny i ciekawy efekt tej substancji można porównać do niskiej dawki MDMA. Byłem jej wdzięczny za wyrwanie mnie z szarości codzienności i pozwolenie mi na bycie po prostu zadowolonym."
Z kolei osiemnastowieczni podróżnicy i etnografowie byli w swoich opisach bardziej pragmatyczni i powściągliwi:
"Hottentoci przyjeżdżają z bliska i daleka po ten krzew, wraz z korzeniem i liśćmi. Ubijają je razem i zaplatają w warkocze, tak jak mają w zwyczaju robić z tytoniem do żucia. Następnie pozwalają tej masie sfermentować i noszą ją przy sobie, żując szczególnie wtedy, gdy chce im się pić. W początkowej fazie fermentacji działa odurzająco. (…) Żyjący tutaj Hottentoci wypatrują tej rośliny, czasami z dala od domu, a następnie wymieniają na bydło i inne towary." (Thunberg, 1794)
Moje osobiste doświadczenia z Kanną są pozytywne i trochę żałuję, że nie mam już własnych roślinek na parapecie. Chyba czas złożyć zamówienie na świeże nasionka.
W każdym razie, praca na artykułem wre, ale nie tak bardzo jakbym chciał. Przynajmniej tym razem mogę obwiniać pogodę, bo siedzieć dzisiaj z własnej woli przed monitorem to grzech.