Od piątku w kinach film „Monster” Koreedy Hirokazu (dystrybuowany u nas przez Best Film). Cieplutko Wam ten film polecam: zarówno fanom reżysera, którzy już wiedzą, że będzie srogie płakando, jak i tym, którzy jeszcze się z twórczością Koreedy nie zetknęli. To kino pełne emocji i mądrych przemyśleń. A gdybyście potrzebowali większej zachęty, to zajrzyjcie do mojej grudniowej recenzji:
Właśnie sobie uświadomiłem, że ten pan stworzył soundtrack mojego dzieciństwa. Sok z żuka, Batman, Spider-Man, Faceci w czerni, Hulk, Czerwony smok, Marsjanie atakują, Simpsonowie...
I aktualnie katuję jego zespół, z którym zyskał początki popularności.
John Williams, Hans Zimmer, Ennio Morricone, Giorgio. Uwielbiam was, ale aktualnie ten pan kradnie moje muzyczne serce #muzyka#filmy#muzykafilmowa
Film "365 dni" nie zawiera wzmianki o zmianach klimatu. Uff, nie muszę oglądać.
Powstał sobie taki oto raport na temat przedstawiania zmian klimatu w popularnych filmach. Autorzy proponują coś w rodzaju testu Bedechel i sprawdzają, w których filmach pojawiła się choćby minimalny sygnał, że w świecie przedstawionym istnieje globalne ocieplenie. Co ma sens. Zmiany klimatu są częścią rzeczywistości, tak jak, dajmy na to, social media. I tak jak w filmie zupełnie o czym innym bohater może przeczytać posta na fejsbuczku albo ponarzekać na tą dzisiejszą młodzież, co tylko w telefonach siedzi, tak samo mógłby ponarzekać, że kiedyś był śnieg zimą albo skomentować jakąś polityczną debatę o klimacie w telewizji.
Dziękuję pan @SkepticalScience, u których to znalazłem.
W latach 90. widziałem u wujka na VHS film science-fiction, lapidarną zżynę z Gwiezdnych Wojen i przez lata prześladowało mnie, co to za film. Nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Kojarzyłem tylko typa w cylindrycznej głowie i z peleryną, który dowodził grupą niby-Jawów. Różne wyszukiwania przez lata nie przynosiły skutków. Nic, nada, null.
Ale dziś nastąpił wielki dzień, ponieważ po ponad 30 latach zobaczyłem przypadkowo ten post:
Typ na zdjęciu zasadniczo wygląda podobnie do tego, którego zapamiętałem. Po nitce do kłębka trafiłem na hasło wikipediowe https://en.m.wikipedia.org/wiki/Count_Binface i dowiedziałem się, że początkowo występował jako Lord Buckethead (https://en.m.wikipedia.org/wiki/Lord_Buckethead), ale kazali mu zaprzestać tego z powodu praw autorskich, ponieważ jest to postać z filmu — treble, bębny, fanfary — „Hyperspace” z 1984 roku (znany również jako „Gremloids”).
Wreszcie obejrzałem ten film. Warto, przede wszystkim ze względu na wizualia - bo jednak biopunk jest czymś rzadko spotykanym w kinie. Nie kojarzę, żebym kiedykolwiek widział coś podobnego. I nawet jeśli w pojedynczych momentach widać niedociągnięcia CGI, to twórcy zdecydowanie nadrabiają wyobraźnią. Plus, jest taki swojski vibe, bo oprócz biopunkowych stworów i maszyn, mamy też zamglone, wiejskie pejzaże kojarzące się nieco z polską prowincją (tak ściśle rzecz biorąc, to z litewską, bo tam kręcono film, ale to przecież nie tak daleko).
Fabularnie Ameryki nie odkrywa, ot, kolejna historia o rozwarstwieniu społecznym i sztucznie generowanym niedoborze. Oczywiście łatwiej jest napisać historię o niedoborze generowanym intencjonalnie przez tych złych, niż o takim występującym nieintencjonalnie, bo do uratowania świata wystarczy jedna bohaterka i jeden "artefakt" (jak magiczny kod "odblokowujący" ziarna).
Aczkolwiek nie żeby temat nie był aktualny. Trochę ironiczne, że ów film z wątkiem sztucznego niedoboru mogłem obejrzeć na legalu dopiero po dwóch latach. Zresztą, porównując z tym, co dzisiaj odwalają korporacje (przynajmniej według bloga Doctorowa), to Cytadela z "Vesper" to przy nich amatorzy.
p.s. Liczyłem na więcej wątków ekologicznych, a w sumie został z nich tylko ogólny setting, plus fakt że wszystko kręci się wokół ziaren. Co nie zmienia faktu, że dobry biopunk jest dobry.
„Confess, Fletch” to całkiem sprawnie zrealizowana komedia, jakich już się nie robi.
Byłem ciekaw, jak Jon Hamm przejmie postać po Chevym Chasie i ku mojemu zaskoczeniu, gra go bardo podobnie. Powinno mi to przeszkadzać w teorii, ale Hamm jest na tyle zręcznym aktorem, że mu się ta sztuka udała.
Jedna scena mnie ujęła szczególnie: kiedy rozmawia z sąsiadką i ta zawala go (i nas!) morzem informacji istotnych dla fabuły, a jednocześnie w tle dzieje się mnóstwo śmiesznych rzeczy i nadążenie za jedną rzeczą jest wyzwaniem, a są dwie naraz!
Nic bardzo głębokiego, ale polecam na niezobowiązujący wieczór.
Ze złych filmów mogę polecić „Szósty dzień” z Arnoldem Schwarzeneggerem. Wszystko, co można było zrobić źle, zrobiono źle, ale po latach efekt bardziej bawi niż cokolwiek innego, aczkolwiek trzeba być koneserem takiej rozrywki.
Po dwudziestu latach obejrzałem w końcu „Catwoman” z Halle Berry. Jest to bardzo zły film, ale piwo pomogło i bawiłem się przednie, a to najważniejsze podczas oglądania filmów.
Złe aktorstwo, złe postaci, złe dialogi, zła fabuła, złe efekty specjalne przykryte złymi filtrami, zły strój (ten drugi) — pewnie można by pociągnąć listę jeszcze chwilę. Poniekąd jest tak źle, że trochę dobrze. Nieintencjonalnie uchwycono krindż pierwszej dekady lat 2000.
Dla fetyszystów głównej aktorki jest to raczej niewątpliwie gratka, to trzeba oddać (wtedy drugi strój jest baza).
Jeżeli ktoś lubi horroro-gore'owe filmy klasy B to może zerknąć na Re-Animator. Spodziewałem się po tym filmie czegoś bardziej w stylu Weird Science lub Adventures in Babysitting, czyli dziwne sytuacje spowodowane zwariowanym wstępnym wydarzeniem, a dostałem ożywione świecącym płynem zwłoki po lobotomii, wybuchające oczy, odgryzanie palców, odcinanie kończyn, itp. #Toms80sDiner#filmy#80s
Jak zwykle przed Oscarami, bawię się w obstawianie najprawdopodobniejszych laureatów, dzielę się listą swoich ulubieńców i troszkę się przykrzę, że nie nominowano moich ukochanych filmów. Zapraszam do lektury i dzielenia się swoimi typami. A już o północy, jak co roku, będę liveblogować o imprezie.
Jeżeli komuś nie przeszkadza lektor to mogę polecić ten kanał z filmami na YT. Wrzucają tam filmy, które kiedyś dodawano do czasopism kolorowych. I tak jak tam, tak i na tym kanale zdarzają się perełki, tj.: Pan życia i śmierci, Memento, Księga ocalenia, Czego pragną kobiety, Monster, Moon https://www.youtube.com/channel/UCd9wIUiAKoESpBon8lu7htQ #filmy
Dwie ostatnie pozycje to zmontowana rozgrywka z gry stworzonej przez TellTale. Miałem okazję zagrać w tę grę. Przyjemny gameplay, dobra fabuła i niezła garść easter eggów dla fanów trylogii.
Przyfarciło mi się, że kupiłem tę grę za grosze bo obecnie w keyshopach można ją kupić za minimum 100 zł
Brakuje mi pisania stricte swojego bloga - co prawda stoi on na Worpdpressie i strona działa, ale wrócę do tego, kiedy zmienię dostawcę hostingu oraz zmienię temat graficzny.
Jedyny film na DVD, jaki uratowałem przed wielkim śmietnikiem w 2019 roku, to "Parada oszustów"*, ponieważ nie można go ściągnąć znikąd (aczkolwiek dawno nie sprawdzałem). Był dodany do jakiejś gazety, choć pierwszy raz widziałem go na TV4 w 2004 roku. I to nawet nie od początku. A jednak zachwycił.
Fenomenalna rola Wesa Bentleya jako tytułowego (przynajmniej po angielsku) Dzieciaka z Białej Rzeki, jak również ciekawe role Boba Hoskinsa (mnich sprzedający skarpety na cele charytatywne) czy Antonio Banderasa (meksykański imigrant, który zostaje prawnikiem po przeczytaniu jednej książki), ale też drugoplanowe role Swoosie Kurtz jako fanki Elvisa czy Ellen Barkin jako niewidomej herbaciarki (uwaga, jest to eufemizm na nieco inny zawód); ale też parę innych postaci.
Film miał swoją światową premierę w Bułgarii i tylko tam, co jest sygnałem, że sami twórcy w niego nie wierzyli. Nie oglądaj go, jeżeli nie lubisz produkcji klasy B, bo zasadniczo nie jest to dobry film.
Bardzo chętnie przeczytałbym kiedyś książkę (mającą jeszcze inny tytuł), której film jest adaptacją, ale jedyne, co znalazłem, to używki na amerykańskim Amazonie. Who knows, może kiedyś.
PS Po napisaniu tego przypomniałem sobie, że mam więcej filmów na DVD, w tym pięciopłytowe wydanie "Blade Runnera" i cały "Ghost in the Shell" (1, 2, dwa sezony serialu), jak również dokument o Bobie Dylanie, ale nie uratowałem ich w 2019, tylko planowałem sprzedać, ale nikt nie chciał kupić, więc moi rodzice mi to wysłali razem z ponad 200 płytami CD. Tym samym nie zostały one świadomie
Wiem, że to trochę wpis w stylu "powiedź, jaki jesteś stary, nie mówiąc, jaki jesteś stary", ale komiksy Tadeusza Baranowskiego to był mój pierwszy kontakt z obrazkowymi historiami.
Dopiero potem przyszedł Tytus, Romek i A'Tomek oraz świat Kaczora Donalda. Giganty mam do dzisiaj na półce, zresztą Smoka Diplodoka też.