W rozmowach o tranzycjach mieszają się co najmniej trzy różne narracje:
narracja medyczna: mówimy o problemie medycznym (chorobie, zaburzeniu), i rozważamy możliwe terapie, oceniając ich skuteczność w sensie poprawy jakości życia w relacji do skutków ubocznych, kosztów itp.,
narracja indywidualistyczna: niektórzy ludzie chcą robić pewne rzeczy ze swoim ciałem, jak tatuaż, brazylijski lifting pośladków, albo wazektomia.
narracja kulturowa: przynależność do danej grupy wiąże się z wykonywaniem pewnych zabiegów, jak obrzezanie czy rytualny tatuaż.
Dopóki te narracje nie wchodzą sobie w drogę, każda z nich jest dość dobrze rozpoznana. Nie musimy wymyślać koła, zastanawiając się np. jak się ma kwestia „żalu” do medycznego uzasadnienia terapii. Pytanie o to, jak się ocenia terapie, nie jest nowe, to przecież podstawowe pytanie evidence based medicine. I to nie tylko pytanie, czy pacjent mówi że jest zadowolony, tych pytań jest dużo: inwazyjność, ryzyko komplikacji vs oczekiwane skutki, wpływ przyszłe potrzeby medyczne i pozamedycznie, na funkcjonowanie społeczne, no i sama poinformowana zgoda to dość skomplikowana sprawa. To jest coś, co powinniśmy być w stanie oddać, jak piszesz, kompetentnej organizacji lekarskiej i zaufać że robi to zgodnie ze sztuką.
Problem jest wtedy, gdy zaczyna się to mieszać z tymi dwiema pozostałymi narracjami. Z jednej strony mamy rozważać „ratujące życie” terapie medyczne, ale z drugiej podważanie takich terapii staje się „odmową prawa do istnienia” grupie ludzi o danej tożsamości, czyli ludobójstwej, pogromem, staniem po stronie faszyzmu, „chęcią mordowania”, oraz zamachem na autonomię cielesną, a w ogóle to nawet mówienie o „zaburzeniu” jest przedstawiane jako patologizująca medykalizacja, jako analogiczne do patologizacji homoseksualności. To jest silna presja, zaburzająca naszą zbiorową percepcję, musimy sobie ją uświadomić. Zob.: https://www.bmj.com/content/380/bmj.p382